Od Atlantyku do Andów, cz. I
Geozeta nr 1
artykuł czytany
1014
razy
„Nic nie jest poza nami, nic nie jest w nas, bo to, co jest poza nami, jest w nas” -- H. Hesse
Wybranymi fragmentami z Dzienników Podróży chciałbym otworzyć cykl artykułów będących owocem wyprawy do Ameryki Południowej. W kolejnych numerach naszego pisma ukarze się: część I - Ocean, statek i duch, cz. II - Życie portów Ameryki południowej, cz III - Ziemia Ognista, cz IV - Deszczowe Chiloe, cz V - Krew i ogień na Altiplano, cz VI - Najwyższa stolica świata - La Paz.
Część I - Ocean, statek i duch
Mam nadzieję, iż opis tych kilku pierwszych dni pozwoli przybliżyć coś więcej, niż tylko geograficzny aspekt naszej wyprawy...
Dzień 1.
Bardzo ciężko jest znaleźć odpowiednie słowa na początek czegoś, co trudno ogarnąć umysłem. Oto jestem na statku, sam w swojej kajucie, za ścianą Bartek i Sylwia. Siedzę przy sekretarzyku i próbuje stworzyć jakąś historię, znak czasu przemijającego, który na całe życie wyryje się w pamięci. Droga się rozpoczyna, wieczna wędrówka po jej zawiłych szlakach. Jeszcze jest szansa aby zawrócić do domu, do zwykłego życia, pozornego bezpieczeństwa i spokoju. Dopóki stoimy przy nabrzeżu jest to możliwe... Czuje ten dreszcz emocji niepewnego jutra, tą wielką przygodę czyhającą tuż, tuż. Decyzję podjąłem dawno - wyruszam.
Dzień 3.
Pierwszy poranek na pełnym morzu. Ile ich jeszcze będzie tego zupełnie nie wiem. Przypuszczam, że chyba nikt na tym statku tego nie wie. Mgła, mgła, tylko czasami zamajaczy jakiś statek, jakiś skrawek lądu. Jest spokojnie. Przed obiadem pójdę się jeszcze przewietrzyć.
Dzień 5.
Dziwny dzień, dziwna noc pełna niesamowitości. Nie mam pojęcia, która była godzina gdy zawitał do mnie gość. Nie widziałem go nigdy przedtem. Byłem tak nieprzytomny, że pamiętam tylko jak przedstawił się jako kucharz i najlepszy wędkarz na pokładzie. Powiedział coś jeszcze, ale ja niestety nic nie zrozumiałem. Wyszedł trzasnąwszy drzwiami i nie gasząc światła.
Dzień 10.
Wieczorem zrobiliśmy imprezę. Parę dziwnych akcji zdarzyło się gdy na stole pojawił się cukier, sok i cytryny. Była świetna zabawa tylko, że ja nie miałem najlepszej fazy. Mówi się trudno. Widok cukru i cytryn we włosach towarzyszy podróży robił dobre wrażenie, więc imprezę należy zaliczyć do udanych. Znowu zaczyna nieźle bujać. Tym razem w trochę innym kierunku niż wczoraj tzn. wzdłuż. Nie dalej jak pół godziny temu zdarzyła się mała awaria steru. Byliśmy trochę niesterowni. Znajdowaliśmy się akurat na mostku, gdy statek wymknął się z pod kontroli. W kilka chwil zrobiło się tłoczno. Pojawił się kolejno kapitan, pierwszy mechanik, elektryk wraz z pomocnikiem i oficer łącznościowy. Emocji było więcej niż zasługiwała na to sytuacja. Otóż okazało się, iż ktoś źle przestawił jakąś wajchę i stąd te problemy. Wszystko wróciło do normy już po paru minutach. Szkoda, bo dobrą atmosferę do tej sytuacji tworzyła pogoda - rozświetlone gwiazdami niebo i wielkie fale igrające z naszym statkiem jak gdyby był tylko wystruganą łódeczką, a nie jednostką o 120 m długości. Czas płynie powoli.